Nowy Jork – wizja vs. rzeczywistość. Jak tam jest?
Z hipergorącego i emanującego wszystkimi barwami i elementami florystyczno-faunowymi Miami,
w przeciągu 4 godzin znajdujesz się w szarym, zabarykadowanym wieżowcami Nowym Yorku.
Taaaak! Miasto! I to ogromne miasto!
Czyli to czego potrzebowałeś,
o czym najbardziej marzyłeś,
za czym najbardziej tęskniłeś
od 3 MIESIĘCY!
Sam w samolocie.
Zgnieciony całą powietrzną przestrzeń przez Pana,
reprezentującego amerykański sposób jedzenia
(nie powiem “odżywiania“, bo to słowo byłoby nie na miejscu),
w końcu dolatujesz na północny kraniec wschodniego wybrzeża USA.
Z luggage claim odbierasz swoją jakże ciężką walizę
i…
no właśnie!
“I gdzie ja mam iść?!!!“
Ostatkami lotniskowego wi-fi łączysz się z Google Maps
i już wiesz.
Wychodzisz z lotniska.
Tam od razu tłum.
Tłum ludzi.
Tłum autobusów.
Jeszcze głupio szukasz metra,
które jak się potem okazuje na LaGuardia akurat nie dojeżdża.
Ogarniasz więc autobus na Manhattan.
Niestety nie ogarniasz biletu do tego autobusu.
Na szczęście, Amerykanie są jacy są,
a Ty przecież jesteś niczego sobie blondynką
(ta część zdania ma wieloznaczny wydźwięk),
więc wspaniały Pan kupuje Ci bilet w automacie
i szczegółowo instruuje co do przejazdu.
Ha, cała trasa autobusem z załadowanym na wi-fi Google Maps,
ściśnięty z resztą tłumu,
wysłuchujący nazwy przystanków,
starasz się co raz to łapać opadającą żuchwę,
szczególnie gdy przejeżdżasz przez most z widokiem czy to na Brooklyn czy to na Manhattan
(w sumie to nawet nie wiesz na co ten widok jest,
bo jak zwykle Ty –
jedziesz gdzieś i nic nie wiesz o tym miejscu –
jedziesz po prostu “czuć klimat”, żyć energią miasta)
Wysiadasz na Broadway`u.
Pierwsze wrażenie?
“Zaraz, zaraz!
Przecież jestem na Manhattanie…
Filmów czy amerykańskich seriali raczej nie oglądam
(strata życia),
ale NY raczej kojarzy się z tłumami,
a tu…
PUSTO!”
Zero zabiegania.
Ludzie spokojnie podążają ulicą.
Nigdzie się nie śpieszą.
Czysto, przejrzyście,
przecznica za przecznicą,
zaraz docierasz do hostelu.
Rozpakowujesz się.
Jarasz się zarupiecionym widokiem zza okna.
Czekasz na współtowarzyszki tej części podróży.
W sumie to się nawet tym stresujesz,
bo się wcale jeszcze nie znacie,
a pare dni będzie Wam dane spędzić ze sobą.
Przybywają.
Są spoko.
Tak, tak, Monika, Kaśka, Ola,
jesteście spoko, approved! 😀
Chwila odpoczynku,
wymiany camp`owych doświadczeń i jazda na miasto!
Harlem i znikoma część Central Park`u na początek ogarnięte.
Swoją drogą,
jak bardzo mało jarasz się Stanami,
tak widok na cały Manhattan wkoło
w środku Central Parku,
jest po prostu MIAZGA!
Złażone pare kilotrów,
ale trzeba iść spać,
bo na dzień następny plan wielki!
Nieustający Starbucks zaliczony,
więc w drogę!
Taaaak,
w tych budkach się zakochujesz!
Tak jak sobie to wyobrażałeś!
Dokładnie tak!
Wysokie budynki.
Żółte taksówki.
Ruch.
Kurde, jest spoko.
Jest spoko.
Czekasz na Times Square!
HotDog z budki za 1$ był jednym z najważniejszych punktów Twojego wyjazdu!
Checked!
Zdjęcie,
moim zdaniem,
najbardziej odwzorowujące klimat NY.
Swoją drogą,
uważam, że mi świetnie wyszło.
Dreptasz dalej.
Kilometry “nożne” lecą,
bo na metro nie chcesz wydawać,
a tak właściwie to Cię nie stać.
Ale idziesz.
Podziwiasz.
Wleczesz się.
Nawet nie czujesz “przechadzanych” odległości.
Jest!
Docierasz z towarzyszami do Times Square!
Co prawda,
ponownie myślałeś,
że będzie tu dużo więcej ludu,
ale jest spoko.
Gołe baby z pomalowane we flagę USA,
krzyczący alla` Chrześcijanie,
tysiące turystów,
przebierańcy, nakłaniający do zdjęcia za 5 baksów –
tak właśnie wygląda Times Square
(za dnia).
Setki zdjęć.
Snapów.
Tyle tu do zobaczenia.
Tyle się dzieje.
Choć nie lubisz tak turystycznych miejsc
to jest całkiem spoko.
Idziecie dalej, w dół Manhattanu.
Najbardziej zatłoczony Mac ever –
oczywiście na Times Square.
Yyyy, ja oczywiście tylko do toalety weszłam.
Trochę to smutne,
ale ani razu nawet nie spróbowałam McDonalds`a w U.S.
Next time nadrobię 🙂
Kierunek Empire State Building obrany.
Same wieżowce wokół.
W sumie to wszystkie takie same
i po 3h patrzenia na nie
ich widok się oklepuje i już ani trochę nie zadziwiają.
Zdjęcie pod budynkiem,
jakimś ponoć znanym,
ale tak jak wspomniałam,
nie wiesz nic o Stanach
to nie wiesz o co kaman 😛
Tłumiki <3
Kocham tłumiki ludzi!
Empire!
Najdroższą ulicą NY trza się przejść.
Tylko przejść,
bo na ceny to nawet lepiej nie patrzeć.
Budynki stają się coraz niższe,
tak,
dochodzicie w końcu do Greenwich Village.
Murale.
Kocham murale!
Dużo murali!
Tak daleko zaszliście,
a przecież trzeba jeszcze Top of the Rock dziś zaliczyć,
więc…
pierwsza podróż nowojorskim metrem się spełnia!
Czas goni!
Po paru obejściach budynku,
w końcu udaje się wam znaleźć wejście do kasy Top of the Rock.
Ostatnim rzutem zdobywacie bilety idealnie na godzinę
zaczynającego się zachodu słońca.
Chwila czekania i jazda interaktywną windą na górę!
I tu się spełnia wielkie
WOOOW!
Tak, widok stąd,
na cały Manhattan,
na cudny, faktycznie centralny, Central Park,
budynki, światła, ogrom, przestrzeń,
no, kur**, JEST ZAJEBIŚCIE!
Dobrze, że nie ma limitu czasowego pobytu na górze,
tak ze 2 godziny Wam tam schodzą.
Ale..
no..
kurde,
jest nieźle.
Bardzo nieźle.
Widok,
do którego do tej pory robiłeś maślane oczy na Google Images,
teraz jest w Twoim osobistym Canonie.
Po zejściu na dół,
ukazuje Ci się,
jak Cię poinformowano,
miejsce gdzie stoi co roku choinka Kevina.
Jak widać choiny jeszcze nie było,
ale światełka już się sposobią.
(śmieszne jest to,
że dodaję tego posta z takim opóźnieniem,
że już słucham świątecznych piosenek 😀
wiem, że jest środek listopada,
ale Ci co mnie znają,
wiedzą,
że mam odwieczną fazę na świąteczne przyśpiewki)
I powrót do hostelu…
Przez 5th Avenue ponownie…
I przez boski nocą Central Park <3
I pusty!!!
Dzień kolejny to wyprawa na Statuę Wolności.
Chcesz się tam udać?
Bookuj bilet ze 3-4 miechy wcześniej,
bo inaczej lekka lipa 🙂
My z Moniką zabookowałyśmy już końce maja.
I, pa licho, ta cała Statua,
szału nie robi,
ale widok stąd na Manhattan
już TAK!
Wall Street zaliczone przy okazji.
Niestety nie wyrwałam swojego wilka DiCaprio 🙁
I miejsce,
do którego niespecjalnie chcesz iść,
ale skoro już jesteś to “wpadniesz”.
Czyli “Strefa Zero“,
czyli:
miejsce gdzie 11. września..
Chyba więcej pisać nie muszę.
Każdy wie.
I powiem jedno:
myślałam:
“e, dziura, nic wielkiego, bez sensu,
co to za pomnik“.
Kiedy tam przyszłam…
Shit, to miejsce się czuje.
Cały smutek, tragedię, ciary na ciele.
Po prostu się czuje.
Z Wall Street rzut kamieniem na Brooklyn Bridge.
O ile Manhattan jest spoko,
to Brooklyn zachwyca!
Marmur,
kolory ceglaste,
kurna,
najs!
Za namową Moniki,
jeszcze szybkie hop do metra
i Coney Island zaliczona.
Coney Island,
czyli miejsce jeszcze niedawno zapomniane,
czyli “little California” East Coast`u,
czyli park gdzie Beyonce nakręciła teledysk,
czyli NAJBARDZIEJ KLIMATYCZNE miejsce NY!
<3
Z 17 km na nogach “przesznięte”.
Nie tyle nogi wchodzą Ci do dupy,
bo klapki alla` Kubota są nad wyraz wygodne do zwiedzania,
ale kręgosłup to Ci zaraz strzeli!
Niedobrze.
Hostel.
Spać.
Cel na rano:
przemieścić się na JFK Airport.
A to nie jest takie proste 🙂
Kierunek na zachodnie wybrzeże obrany 🙂